Świat muzyki pogrążył się w żałobie tuż przed Bożym Narodzeniem. W poniedziałek, 22 grudnia 2025 roku, dotarła do nas smutna wiadomość o śmierci Chrisa Rei. Brytyjski wokalista, gitarzysta i kompozytor, którego chrypliwy głos od dekad towarzyszył milionom ludzi podczas świątecznych podróży, zmarł w wieku 74 lat.
To ironia losu, że artysta, którego największy przebój „Driving Home for Christmas” rozbrzmiewa właśnie teraz w radiostacjach od Londynu po Warszawę, odszedł w takim momencie. Jego twórczość była jednak czymś znacznie więcej niż tylko jednym sezonowym hitem. To historia walki, pasji i niezwykłego talentu, który ukształtował brzmienie soft rocka i bluesa w Europie.
Ostatnie chwile legendy bluesa
Informację o śmierci artysty potwierdził jego agent oraz rodzina w oficjalnym oświadczeniu. Chris Rea zmarł spokojnie w szpitalu, otoczony najbliższymi, po krótkiej, lecz gwałtownej chorobie. Choć bezpośrednia przyczyna zgonu nie została jeszcze podana do publicznej wiadomości, wiadomo, że muzyk od lat zmagał się z poważnymi problemami zdrowotnymi. Jego odejście jest ogromnym ciosem dla fanów, którzy mieli nadzieję, że – jak wielokrotnie wcześniej – uda mu się wygrać z przeciwnościami losu. W mediach społecznościowych natychmiast pojawiły się tysiące wpisów kondolencyjnych, a polskie stacje radiowe, takie jak RMF FM czy Radio ZET, zmieniły swoje ramówki, by oddać hołd artyście, którego ballady były stałym elementem ich playlist.
Niezwykła determinacja w walce o zdrowie
Życie Chrisa Rei było naznaczone nieustanną walką o zdrowie, co czyni jego dorobek artystyczny jeszcze bardziej imponującym. Już w 2001 roku zdiagnozowano u niego nowotwór trzustki. Lekarze dawali mu wówczas zaledwie 50 procent szans na przeżycie. Przeszedł skomplikowaną operację usunięcia trzustki, dwunastnicy i pęcherzyka żółciowego, co wiązało się z koniecznością przyjmowania leków i insuliny do końca życia. Mimo to wrócił na scenę.
Kolejny cios nadszedł w 2016 roku, kiedy muzyk przeszedł udar. Nawet to nie powstrzymało go przed tworzeniem. Jego upór i miłość do muzyki były inspiracją dla wielu osób zmagających się z przewlekłymi chorobami. W wywiadach często podkreślał, że to właśnie muzyka i rodzina trzymają go przy życiu.
Droga do sławy usłana przebojami
Choć większość kojarzy go ze świątecznym klasykiem, dyskografia Chrisa Rei jest niezwykle bogata i różnorodna. Urodzony w Middlesbrough syn włoskiego imigranta (właściciela sieci lodziarni) początkowo nie planował kariery muzycznej. Gitarę wziął do ręki stosunkowo późno, bo dopiero po dwudziestce. Jego charakterystyczny styl gry na gitarze slide oraz głęboki, „żwirowy” głos szybko stały się jego znakiem rozpoznawczym.
Album „The Road to Hell” z 1989 roku przyniósł mu status megagwiazdy, a tytułowy utwór stał się hymnem pokolenia. Płyty takie jak „Auberge” czy nastrojowe „On the Beach” ugruntowały jego pozycję na rynku. Sprzedał ponad 30 milionów albumów na całym świecie, a w Polsce jego koncerty, m.in. na warszawskim Torwarze czy w Sali Kongresowej, zawsze wyprzedawały się do ostatniego miejsca.
Pasja szybsza niż dźwięk
Poza muzyką, wielką miłością Chrisa były samochody wyścigowe. Nie był tylko kolekcjonerem, ale aktywnym uczestnikiem wyścigów, startującym m.in. w pucharach Ferrari czy historycznych wyścigach na torze Silverstone. Motoryzacja często przenikała do jego twórczości – wystarczy wspomnieć teledyski czy okładki płyt nawiązujące do klasycznych aut, jak Lotus Seven na okładce „Auberge”.
Ta pasja do prędkości i mechaniki była dla niego odskocznią od show-biznesu, za którym – jak sam przyznawał – nigdy nie przepadał. Wolał spokojne życie z żoną Joan i córkami, z dala od blasku fleszy. Dziś, gdy żegnamy Chrisa Reę, pozostaje nam jego muzyka, która, podobnie jak jego ukochane samochody, zabiera nas w nostalgiczną podróż – tym razem już bez niego za kierownicą.

