Kiedy pod koniec grudnia 2025 roku robimy zakupy na sylwestrową kolację, rzadko zastanawiamy się nad wielką polityką. Tymczasem w gabinetach Brukseli i Warszawy ważą się losy tego, co trafi na nasze talerze w nadchodzących latach. Temat umowy Unii Europejskiej z krajami Mercosur – Brazylią, Argentyną, Paragwajem i Urugwajem – wrócił ze zdwojoną siłą, budząc uzasadniony lęk nie tylko wśród producentów żywności, ale i świadomych konsumentów. Czy wizja tańszych zakupów jest warta ryzyka, jakie niesie za sobą otwarcie bram dla latynoamerykańskich gigantów?
Taniej nie znaczy zdrowiej, czyli co wjedzie na polskie stoły
Z perspektywy przeciętnego klienta dyskontu sprawa wydaje się prosta. Skoro wołowina z Argentyny czy cukier z Brazylii są tańsze, to nasz portfel powinien odetchnąć. Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Polscy rolnicy, szczególnie ci z zagłębia drobiarskiego w Wielkopolsce czy producenci bydła z Podlasia, alarmują o nierównej konkurencji. W Unii Europejskiej obowiązują wyśrubowane normy dotyczące dobrostanu zwierząt i stosowania środków ochrony roślin, które generują wysokie koszty. Tymczasem farmerzy z Ameryki Południowej grają w zupełnie innej lidze, często stosując pestycydy i antybiotyki, które u nas dawno trafiły na czarną listę.
Zagrożenie dotyczy przede wszystkim segmentu premium. Z Mercosur nie przyjedzie do nas tanie mięso na gulasz, lecz najdroższe elementy tuszy, takie jak polędwica czy rostbef. To właśnie na nich polskie zakłady mięsne zarabiają najwięcej, co pozwala im utrzymywać rentowność całej produkcji. Jeśli rynek zaleją steki z pampy tańsze o 30 procent, lokalni producenci stracą finansową poduszkę bezpieczeństwa. Dla konsumenta oznacza to, że choć początkowo ceny mogą spaść, w dłuższej perspektywie uzależnimy się od importu, tracąc kontrolę nad jakością i bezpieczeństwem żywności.
Biznesowa kalkulacja Brukseli: Samochody za kurczaki
Dlaczego więc Unia Europejska tak bardzo prze do sfinalizowania tego porozumienia? Odpowiedź kryje się w twardej logice biznesowej, w której rolnictwo stało się kartą przetargową. Umowa Mercosur to w istocie gigantyczny barter: Europa chce bezcłowo eksportować luksusowe samochody, maszyny i chemię przemysłową, a w zamian musi przyjąć południowoamerykańską żywność. Niemiecki przemysł motoryzacyjny zaciera ręce na myśl o nowych rynkach zbytu, podczas gdy polski, francuski czy irlandzki rolnik ma zapłacić za ten sukces swoim bankructwem.
Dodatkowym elementem tej układanki jest wyścig o surowce. Europa desperacko potrzebuje litu i miedzi do transformacji energetycznej, a kraje Ameryki Południowej mają ich pod dostatkiem. W tej makroekonomicznej grze polski kurczak i burak cukrowy zostały położone na szali obok baterii do aut elektrycznych. To brutalna lekcja globalnej ekonomii, w której interesy wielkich korporacji przemysłowych często stoją w sprzeczności z lokalnym bezpieczeństwem żywnościowym.
Czy polska wieś przetrwa starcie z gigantami?
Obecna sytuacja nie jest jednak przesądzona. Polska, budując sojusz z Francją, stara się stworzyć mniejszość blokującą, która uniemożliwi wejście umowy w życie w obecnym kształcie. To gra o wysoką stawkę, bo stawką jest przetrwanie rodzinnych gospodarstw, które stanowią o sile polskiego krajobrazu gospodarczego. Jeśli mechanizmy ochronne nie zadziałają, czeka nas fala upadłości i dalsza industrializacja rolnictwa. Dla nas, konsumentów, oznacza to konieczność jeszcze uważniejszego czytania etykiet.
Warto pamiętać, że wybierając produkt lokalny, nie tylko wspieramy sąsiada, ale też głosujemy za utrzymaniem europejskich standardów jakości, których nie da się przeliczyć na promocyjną cenę w gazetce reklamowej.

